wtorek, 26 maja 2015

1.25 - Czerń róży




To wszystko pojawiło się trzy dni później. Początkowo było dobrze, miło, przyjaźnie. Czułam się coraz bardziej jak w domu i powoli pozwalałam, by ta absurdalna wizja zawładnęła mną. Wmawiałam sobie, że już zawsze tak będzie, że to już się nie zmieni. Jednak zrozumiałam, że byłam głupia. Naprawdę głupia. 

Początkowo myślałam, że to przez groźbę rzuconą w stronę Wild Ones. Widmo F.E.A.R.'a wisiało nad nami i wmawiałam sobie, że to dlatego Andy Biersack chodzi cały poddenerwowany. Schodziłam mu z drogi, nie odzywałam się, nie komentowałam jego humorków, nie robiłam nic, co przyciągnęłoby jego uwagę do mnie. Myślałam, że przejdzie mu prędzej czy później, że nie mam czego się obawiać. 

Spędzałam więcej czasu z Ryanem, który przeżywał swoją pierwszą poważną miłość, chociaż nie chciał się tak naprawdę przyznać. W Rebels Army była dziewczyna, Lena, urocza blondynka, którą kojarzyłam z widzenia. Miała szesnaście lat i do reszty zawróciła mojemu bratu w głowie, nawet o tym nie wiedząc. Przekonywałam go, by wrócił do kryjówki Buntowników i wyznał jej swoje uczucia, ale odpowiadał tylko, że nie chce cierpieć przez miłość i tak kończyliśmy temat. 

Dzieliłam swoje dni też na Skitsa, który, po wielu prośbach, wyjaśnił mi swój nagły wybuch paniki te parę dni temu. Tłumaczył, że ta jego tajemnicza rada kazała mu mnie przyprowadzić, że może coś się stać z umysłem Proroka, coś, czego nie uniosę. A ja nie chciałam w to wierzyć. Wiedziałam, że mogą mieć rację i to cholernie dużą, ponieważ Andy był jakiś nieswój, ale powtarzałam, że to nic, że to wojna tak na niego działa. 

Nie miałam racji.

Pięć dni po spędzeniu wieczoru w uroczym parku z placem zabaw, obudziłam się niezwykle wcześnie. Słońce tak do końca nie wzeszło, a kiedy spojrzałam na zegarek, z jęknięciem dostrzegłam, że dochodziła dopiero czwarta czterdzieści. Mimo tak wczesnej pory, coś mi mówiło, że już nie zasnę, dlatego wygramoliłam się z łóżka, ignorując uczucie pustki, gdy nie znalazłam obok siebie Proroka. Ostatnio znikał na coraz dłuższy czas, nie przychodził spać, niewiele jadł, jeśli w ogóle to robił, a rozmowy były rzeczą, której w ogóle nie potrzebował. Naprawdę się nim martwiłam, ale gdzieś w podświadomości ustaliłam sama ze sobą, że nie będę się wtrącać. Najzwyczajniej w świecie ignorowałam jego dziwne zachowanie. I, owszem, byłam za to na siebie zła, ale czułam, że niewiele mogłam w tym momencie zrobić.

Korytarze świeciły pustkami, nic dziwnego. W pokoju narzuciłam na swój rozciągnięty t-shirt bluzę, na nogi wsunęłam czarne jeansy i zwykłe trampki. Nie obchodził mnie w tamtym momencie prysznic, ponieważ i tak pewnie nikogo nie spotkam w przeciągu paru godzin. Zeszłam po starych schodach, zwalniając na nich swoje tempo, by nikt nie został zaalarmowany skrzypieniem drewna. W kuchni wypiłam szklankę wody, ponieważ często po nocy chce mi się pić, a potem po prostu zakończyłam swoje myślenie. Podeszłam do drzwi wejściowych i otworzyłam je na oścież, wychodząc na chłodny poranek.

Nie miałam pojęcia, dlaczego to zrobiłam, a kiedy pomyślałam, by jednak wrócić do siedziby Wild Ones, po prostu nie mogłam. Dopiero po chwili zorientowałam się, że moja dłoń znowu zaczęła podejrzanie błyszczeć i wtedy dopadły mnie zmartwienia, jednak nie cofnęłam się do bezpiecznego wnętrza. Coś mnie wzywało.

Przełknęłam ślinę, czując ból gardła. Pogoda była dla mnie surowa w ostatnich dniach i chyba zaczynał mi się katar. Zignorowałam to, skręcając w lewo. Nie wiedziałam, gdzie szłam, wokół mnie była spękana piaskowa ziemia, jednak polegałam na tym dziwnym uczuciu, który mną ogarnął. Nie liczyłam na nic, poza tą chorobliwą żółcią gleby.

Ale zaskoczyłam się, ponownie. Przede mną pojawiła się jaskinia, taka z prawdziwego zdarzenia. Znajdowała się wśród czegoś, co można było nazwać klifem, gdyby oczywiście była tu woda. Jak długo musiałam iść? Nigdy nie widziałam tego z miejsca siedziby, a wydawało mi się, że wyszłam dwie minuty temu na dwór.

Nie wiedziałam, dlaczego, ale weszłam do tej cholernej czarnej dziury. Od razu poczułam duszące zimno, dlatego mocniej opatuliłam się bluzą, nie mogąc jej zapiąć przez brzuch. Moja dłoń świeciła zielenią i dawała mi pewien stopień światła, dlatego wystawiłam ją do przodu, dzięki czemu widziałam przynajmniej swoje buty i kamyki dwa kroki przede mną. Zachłysnęłam się powietrzem, czując się nieco przytłoczona atmosferą panującą w jaskini.

Woda kapała co jakiś czas, co w pierwszej chwili mnie przestraszyło, jednak szybko się opanowałam. Ominęłam jakiś głaz, który bardziej przypominał wielki sopel lodu wiszący do góry nogami, a potem skręciłam w lewo, ze zgrozą zauważając, że coraz bardziej oddalam się od światła ponurego poranka. Ale nie zatrzymałam się.

Uniosłam dłoń nieco odważniej, wierząc, że nie ma tu żadnego smoka, który mógłby mi ją odgryźć. W myślach zaśmiałam się panicznie na tę troskę, wmawiając sobie, że nic tu nie ma żyjącego. Cóż, przynajmniej na to szczerze liczyłam, chociaż strach ogarniał mnie coraz bardziej. Nie, powtórzyłam sobie, nie mogłam się teraz wycofać.

Zatrzymałam się, może nawet nieco zbyt gwałtownie. Grymas zniesmaczenia pojawił się na mojej twarzy, kiedy poczułam w środku trampka wodę. Weszłam w cholerne jeziorko. Cofnęłam się krok i rozejrzałam, nagle zamierając. Światło z mojej dłoni zadrgało z większą siłą, jak gdyby ta dziwna moc informowała mnie o tym, że to był cel tajemniczej podróży.

Po mojej lewej stronie, tuż przy spokojnej tafli jeziora, rosła róża. Ale nie byle jaka! Miała niebieski, niesamowicie jasny kolor płatków, a kolce widziałam nawet z tej odległości. Jednak nie to mnie przeraziło, nie jej barwa czy łodyga. Krew. Krew na kwiecie. Krew wokół rośliny. I mimo wszelkich obaw, podeszłam do niej. Kucnęłam. Dotknęłam różę.

I kompletnie nic się nie stało.

Cóż, przynajmniej przez dziesięć sekund.

Dopiero potem światło z mojej ręki zgasło, co przeraziło mnie do reszty. Poruszyłam nią, a potem syknęłam, czując ból przez ukucie kolcem niezwykłej róży. Poczułam, jak krew toczyła się po palcach, kapiąc na kwiat. Powstrzymałam krzyk, który był odpowiedzią na paniczny lęk przed ciemnością i potrząsnęłam obsesyjnie dłonią, jak gdyby była zepsutą latarką i to miałoby pomóc w przywołaniu resztek siły baterii.

Zielone światło pojawiło się znowu, a ja odetchnęłam. Lecz potem spojrzałam w górę i krzyknęłam. Przewróciłam się z kucek, boleśnie obijając sobie tyłek o twarde podłoże stworzone z kamieni, jednak nie zwróciłam na to większej uwagi. Paniczny wrzask utkwił w moich ustach, a wilgotne powietrze boleśnie uderzało w moje płuca, które domagały się więcej tlenu. Zamarłam.

Przede mną pojawiła się postać. I to nie byle jaka! Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to jego wzrost. Był cholernie wysoki, górował nade mną, jednak garbił się, przez co jego (niezwykle długie) ręce prawie dotykały ziemi, a (równie niezwykle długie) nogi zostały zgięte w kolanach. Nadzwyczajnie chudy, jednak z szerokimi barkami, a - przynajmniej z tego, co widziałam - skóra nieznajomego miała jasnoszary kolor. Miał na sobie czarną, obdartą w niektórych miejscach, koszulkę z długimi rękawami, która wyglądała, jakby była dosłownie przyszyta do jego szyi z piórami na ramionach, a także tego samego koloru spodnie i wysokie wiązane buty. Moją uwagę przyciągnął obszerny pas z jakimś pokrowcem, a także kolczyki w uszach, bransoleta z czaszką i pierścienie. Dopiero potem, kiedy schylił się jeszcze bardziej, szurając po kamieniach swoimi dłońmi, by zrównać nasze spojrzenia, dostrzegłam twarz przerażającego... czegoś.

Usta postaci były szerokie, zupełnie czarne i przybrały wieczny i niesamowicie straszny uśmiech, odsłaniający ostre, nieco nierówne, zęby. Duże oczy z czerwonymi tęczówkami, bez źrenic, to coś, czym zdecydowanie wszystkich straszył. Nos potwora wyglądał na nieco zadarty, a jego włosy zostały zaczesane do góry, tworząc coś na kształt igieł lodu.

Przeklęłam w myślach, mając na uwadze swoje przerażenie. Dlaczego pchałam się do tej jaskini, której tu - nawiasem mówiąc - nigdy nie zauważyłam? Kolczyk zadrżał w uchu stwora, jakby prowokował mnie do jakiegokolwiek ruchu. Zielone światło zamigotało, przyciągając jego wzrok.

- Więc to ty jesteś Valgt - odezwał się swoim zimnym głosem, podkreślając ostatnie słowo, a ja mimowolnie zadrżałam przez chłód i przerażenie.
- K... kim jesteś? - zająknęłam, odważnie patrząc mu w oczy.

Nie odsunął się ani o milimetr, nadal czułam jego trupi oddech na twarzy. Uśmiech potwora powiększył się, o ile w ogóle to możliwe, a ja jeszcze bardziej zamarłam. Czym on był? I co oznaczało to słowo, którym mnie nazwał?

- Przysłano mnie tu, by towarzyszyć Valgt. Czekałem na ciebie przez ponad siedemdziesiąt lat.

Zaczerpnęłam mocno powietrza z dziwnym uczuciem. Siedemdziesiąt lat? Jakim cudem? Oceniałam go na... cóż, nie oceniałam, ale jeśli już miałam, nie wyglądał na staruszka. Cholera jasna, potrzebowałam pomocy, gdzie nagle są inni z Wild Ones, gdzie Buntownicy? Nie, to moja wina, sama się tu pchałam, nie mogę teraz zwalać na nich winy.

- Kim jest Valgt? - zapytałam cicho, powstrzymując jąkanie.

Bałam się go, to oczywiste.

- To oznacza "wybrana", jeśli już musisz wiedzieć - odpowiedział, przewracając swoimi czerwonymi oczami. - Zostałaś wybrana, a twoja świecąca dłoń ze znakiem jest na to dowodem.
- Dlaczego masz mi towarzyszyć?

Nawet nie wiedziałam, kiedy zadałam kolejne pytanie. Nie do końca panowałam nad swoim umysłem i nad słowami, które wypowiadałam. Nie rozumiałam, co się działo? Czy to mój umysł? Czy to jakieś żarty? Przeklęłam w myślach ponownie, głupia, po co tu przychodziłam?

- Z powodu twojego przeznaczenia.
- Niewiele mi to mówi - zauważyłam, zbierając całą swoją odwagę.

Stwór wyprostował się, chociaż nadal miał swojego garba, a ja wstałam po chwili, jakimś cudem zauważając, że czekał właśnie na to. Przetarłam ręką swój tyłek, strzepując z jeansów kurz i pył. Zrobiłam krok do tyłu, by choć odrobinę się od niego oddalić. Pozostawałam czujna; nie wiedziałam, czym był i jakie miał zamiary, więc nie chciałam ryzykować jeszcze bardziej.

- Nazywam się Svart, jeśli jakkolwiek ta informacja ci pomoże.

Uniosłam brew, dopiero teraz zauważając, że posługiwał się jakimś dziwnym językiem w tych wszystkich nazwach. Nie wiedziałam, z czego pochodzą ani nawet co oznaczają, przynajmniej to jego imię. Jeśli w ogóle było prawdziwe. Chociaż, w sumie dlaczego miałby kłamać? W końcu był... kim był?

- Czym jesteś? - zapytałam, starając się zignorować drżenie rąk.
- Wojną.


~ * ~


Wracałam do siedziby Wild Ones. Spieszyłam się, ponieważ, grzech przyznać, ale zasiedziałam się w tamtej jaskini. Wbrew pozorom, przekonałam się do... Svarta na tyle, by swobodnie zadawać pytania. Coraz to nowsze rzeczy, które mówił zatwierdzały mnie w myśli, że kompletnie zwariowałam. Albo świat, to też możliwe. 

- Więc... - zaczęłam, ganiąc się w myślach. Lubiłam dobre się wysławiać, a od tego wyrazu nie zaczynało się zdania. - Mówisz, że jesteś bogiem wojny?

Powiedział mi to jeszcze w jaskini i nie wiedziałam, jak się z tym czuć. Nigdy nie wierzyłam w żaden rodzaj bóstwa i to nie stanowiło wyjątku, aczkolwiek ciężko było rujnować cały swój światopogląd przez takie dziwne spotkanie. 

- Raczej czymś w rodzaju upadłego anioła, jeśli już musisz wiedzieć. 
- Więc jak to działa?

Svart przystanął, a właściwie dosłownie zatrzymał się w powietrzu, ponieważ, cholera jasna, miał skrzydła. Wcześniej ich nie dostrzegłam, bo potrafił je zakamuflować. Kiedy powiedziałam, że muszę już wracać, on po prostu rozwinął je i wzbił się w powietrze nie wyżej niż metr, twierdząc, że nie może mnie zostawić ani na chwilę. Mówił, że nikt inny poza mną go nie dostrzeże i miałam cholernie dużą nadzieję, że to prawda. Jeśli będę miała szczęście, nikt nie zauważy mojego zniknięcia i pojawię się w środku, udając, że siedziałam w kuchni i pożerałam wszystko przez ciążę. Ale, wracając do jego skrzydeł, w momencie, gdy zauważył moje zainteresowanie nimi, wychrypiał w moją stronę "mamy więcej wspólnego niż myślisz, Valgt" i nawet nie fatygował się, by mi to wyjaśnić. 

- Będę wędrował za tobą w każde miejsce, Barn. Nikt mnie nie ujrzy, dopóki tego naprawdę nie zapragniesz. Zostałem zesłany na Ziemię, by czekać na prawdziwe wcielenie Valgt i obserwowałem, jak wyniszczają was wojny. Ostatecznie nie wiem, na czym polega moje zadanie, wiem tyle, że mam opiekować się tobą i twoimi prawdopodobnymi potomkami. Oczywiście, jestem jedynie obserwatorem i ostatecznie niewiele mam możliwości, by nieść ci pomoc, jednak zawsze będę mógł komuś powiedzieć, gdzie jesteś, jeśli ktoś zrobi ci krzywdę. 

Nie do końca chciałam w to wierzyć, jednak już dawno przestałam się z nim w jakikolwiek sposób kłócić, ponieważ brnął w swoją wizję rozkazów jak uparte dziecko i nic nie mogło przemówić do rozsądku tego dziwnego bożka lub czymkolwiek był. Po prostu zostawiłam ten temat, jak i błagania o to, by sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju. Twierdził, że przez fakt, iż moja krew znalazła się na róży, to on nie może odejść ode mnie na więcej niż dziesięć metrów, jeśli nie potrzebuję czyjejś pomocy.

Otworzyłam cicho drzwi i zamknęłam je od razu za sobą, kompletnie zapominając o stworze latającym za mną. Obejrzałam się za siebie, a moje oczy powiększyły się, kiedy jak gdyby nigdy nic przeniknął przez ścianę. Wzruszyłam jedynie na to ramionami i ruszyłam właściwie na palcach w stronę kuchni. Jeśli już mowa o jedzeniu, to zgłodniałam. 

Zatrzymałam się gwałtownie, kiedy znalazłam się w kuchni. Przełknęłam ślinę, czując ten charakterystyczny zimny pot. Chłodne tęczówki patrzyły na mnie ze złością, a ich właściciel zaciskał pięści tak mocno, że knykcie stały się białe. 

Andy Cholerny Biersack złapał mnie.



* Svart - czerń
* Barn - dziecko
Od autorki: Moja wena zniknęła, przysięgam. Cały miesiąc spędzam w Death Note, dlatego nie dziwcie się na tę nową postać. Svarta możecie porównywać sobie z Ryukiem ([zdjęcie], [zdjęcie], [zdjęcie]), aczkolwiek różnią ich jakieś tam szczegóły. Pod zdjęciem macie wyjaśnienie dwóch słów, tj. imię i określenie, którym później została nazwana Leah, cokolwiek. To z norweskiego. Tak ogólnie to nie lubię anime, ale Death Note już od dłuższego czasu mnie intrygował. Zakochałam się w L i Ryuku, przysięgam! Dlatego moje serce pękło w dwudziestym piątym odcinku. Cokolwiek, mam wielki zastój w wenie, ale co tam. Jakoś dałam radę to napisać, ale trwało to cały miesiąc. Jeśli podołam, to czeka was duża kłótnia, a jeśli nie, to będzie krótka, zwięzła i na temat. Cokolwiek, za dużo używam tego wyrazu. Siedzę w domu i choruję, otaczają mnie chusteczki. Dzisiaj Dzień Matki, co podarowaliście swoim mamom? :) Dużo dzisiaj napisałam, ale dawno z wami nie "rozmawiałam". Słuchał ktoś kawałka Saint Asonii? Co myślicie o teledysku "Human Race"? Ostatnio jeszcze bardziej oszalałam na punkcie Alexa Pettyfera. Siedzę i oglądam filmy z nim cały czas. Dodałam nowe Liebster Award, jeśli kogokolwiek to interesuje. Mówcie do mnie! 20 komentarzy!